poniedziałek, 13 sierpnia 2012

Rozdział 2


This is a call to arms, way of the night.

Był już po drugiej w nocy. Sophie weszła do domu i udała się w stronę schodów prowadzących do sypialni. Na chwilę jednak zatrzymała się przy lustrze wiszącym w korytarzu. Widziała w nim dziewczynę o długich do połowy pleców blond włosach i pięknych, dużych, zielonych oczach, które teraz były już lekko podkrążone. Dziewczyna westchnęła po czym zrzuciła z nóg swoje czarne szpilki i skierowała się na piętro. Ostatnimi siłami weszła do swojego pokoju z nadzieją rzucenia się prosto na łóżko. Jednak po 2 pierwszych krokach zatrzymała się. Nie tak zostawiła swój pokój przed wyjściem…
-O nie… Znowu… Zabiję go. Syyyyyyriuuuuusz!!!! – wrzasnęła dziewczyna na cały dom. Chwilę później dało się słyszeć stukanie czterech ogromnych łap na schodach prowadzący na pierwsze piętro. Kilka sekund potem do pokoju Sophie wpadł radosny i merdający ogonem czarny berneńczyk. Jego radość jednak zniknęła kiedy spostrzegł na sobie spojrzenie swojej właścicielki. Wiedział, że bawienie się swoją piłką w jej pokoju przy okazji zrzucając z niższych półek wszystko co znalazło się w zasięgu jego łap i ogona było złym pomysłem. – Jeszcze raz zobaczę TO – Sophie złapała palcami wielką obślinioną piłkę Syriusza i uniosła ją do góry tuż przed psim nosem – w moim pokoju, a na cały tydzień lądujesz u Mary. – psiak pokornie spuścił głowę i spojrzał przepraszająco swoimi wielkimi oczyskami na właścicielkę. Mary była siostrą Sophie, która mieszkała w Londynie. Dla Syriusza pobyt tam oznaczał krótkie spacery na smyczy, co było jak najgorsza kara dla psa, który na co dzień ¾ czasu spędza biegając po łące i plaży. – Nic z tego koleś. Nie nabieram się już na te twoje smutne oczka. Dziś nie śpisz u mnie. Na swoje miejsce! No już! – berneńczyk usłyszawszy polecenie pobiegł szybko na dół i usadowił się w swoim „wyrku” gdzie razem ze swoją piłką pozostał na resztę nocy. Tymczasem dziewczyna wzięła szybki prysznic, przebrała w piżamy i najszybciej jak się dało wpakowała się pod kołdrę swojego łóżka. Pomimo tego, że wieczór był świetny, to cieszyła się, że udało jej się wyrwać wcześniej. Bo o ile spotkanie starych znajomych było wspaniałe, to spotkanie ich dzieci już nie koniecznie. Te bachory wymęczyły „ciocię Sophie” doszczętnie. Blondynka wyłączyła światło i w pokoju zapanowała błoga cisza. Przyłożyła głowę do poduszki i w tym momencie usłyszała jakiś krzyk. Ale bynajmniej nie krzyk strachu. Brzmiało to bardziej jakby ktoś… Próbował śpiewać. Zaintrygowana podeszła do okna i uchyliła je. W tym samym momencie usłyszała wycie jakiegoś mężczyzny:
- We were the kiiiiiiiiiiiiiings and queeeeeeens of proooomiiiseee! – Sophie od razu zamknęła okno chcąc uniknąć reszty tej kakofonii. Zaczęła się śmiać do siebie. Widocznie do Roberta przyjechali znajomi, a jeden z nich próbował śpiewać Kings and Queens, jedną z ulubionych piosenek Sophie. Z uśmiechem na ustach blondynka położyła się z powrotem do łóżka. Kiedy zasypiała w głowie jednak wciąż miała tą piosenkę.
Sophie obudziła się jak zawsze o dziewiątej rano. Szybko ogarnęła się po nocy i zeszła po drewnianych schodach na dół gdzie pod drzwiami wejściowymi czekał już Syriusz gotowy żeby wyjść na dwór. Podeszła do drzwi i otworzyła je na oścież. Zadowolony pies wybiegł szybko na dwór i pognał na druga stronę ogrodu. Mieszkanie na wsi w domu z dużym ogrodem było bardzo wygodne. Jednym z plusów było chociażby to, że nie musiała wyprowadzać psa na smyczy. Wystarczy, że otworzyła mu drzwi, a psiak sam się wyprowadzał na spacer.
Sophie zrobiła sobie kawę i jajecznicę i wyszła na taras skąd jedząc śniadanie mogła obserwować konie pasące się na pastwisku i mieć oko na psa. Dom był położony w małej, bardzo malowniczej wiosce Kingsdown, która leżała nad morzem Północnym. Na lewo od domu Sophie znajdowała się duża stadnina koni, w której dziewczyna pracowała jako instruktorka jazdy konnej. Dziś była niedziela, więc ten dzień miała wolny. Po prawo był jeszcze jeden dom. Należał do Roberta Greenwooda. Jednak on sam nie mieszkał tam na stałe. Na co dzień można go było spotkać w Los Angeles. Domek służył bardziej za miejsce do odpoczynku dla niego czy jego znajomych. Sophie miała 27 lat, a z Robertem znała się już od jakichś dziesięciu. Byli bardzo dobrymi przyjaciółmi jednak to wszystko co ich łączyło. Te trzy posesje znajdowały się na klifie, tuż przy wodzie. Aby dojść do morza wystarczyło zejść w dół zboczem, które mieściło się bezpośrednio za domem Sophie. Reszta domów była położona dalej w wiosce, bardziej w głębi lądu.
Sophie siedząc na wiklinowej kanapie z kawą w rękach przyglądała się krajobrazowi Kingsdown. Coś jednak jej nie pasowało w standardowym widoku, który zwykła podziwiać każdego dnia. Poprzez drzewa udało jej się zauważyć, że przed domem Roberta stoi duży czarny bus, który właściwie przypomina trochę bardziej tourbus’a jakieś zespołu. W pierwszej chwili dziewczyna pomyślała, że przyjechał jej przyjaciel i chciała iść się przywitać, ale potem dotarło do niej, że przecież Rob jeździ samochodem osobowym. Pewnie jacyś jego znajomi z LA przyjechali na wypoczynek. To wyjaśnia wycie poprzedniej nocy…  Z zamyślenia jednak wyrwał ją dzwonek telefonu. Sięgnęła po komórkę leżącą na stoliku przed nią. Na wyświetlaczu zobaczyła napis „Dominic”. Dominic był jednym ze stajennych współpracowników Sophie i z tego co kojarzyła dziewczyna to właśnie on był dziś w pracy.
- Cześć Dom. – odebrała telefon. Z drugiej strony odezwał się chłopak.
- Hej Soph. Wybacz, że psuję ci ten piękny i cudowny niedzielny poranek… - Chłopak zaczął swój poetycki wywód, a Sophie już wiedziała do czego zmierza. Czegoś od niej chciał.
- Do rzeczy proszę. Czego potrzebujesz ode mnie tym razem?
- No wiesz co? Człowiek jest miły i już go posądzają o jakieś nieczyste intencje… - usłyszała w słuchawce oburzony głos swojego współpracownika.
- A co, chcesz mi powiedzieć, że dzwonisz żeby zapytać o moje zdrowie? Proszę cię, za długo się znamy na takie numery… - dziewczyna zaśmiała się przez telefon.
-No dobra masz mnie. Mam do ciebie małą prośbę. Wiem, że masz dzisiaj wolne i w ogóle, ale o osiemnastej mam dziś poprowadzić jedną lekcję jazdy, a chciałbym wrócić do domu już koło siedemnastej, bo urządzam kolację urodzinową dla Rose i muszę wszystko uszykować. To jak? To tylko jedna godzinna jazda. No proszę cię, bądź dobrą kumpelą… W końcu Rose to moja dziewczyna… - No i mój wolny dzień szlag trafił. No ale czego się nie robi dla kumpli…
- Dobra niech ci będzie, przyjdę. Ale jeśli usłyszę, że Rose była niezadowolona po tej kolacji to…
-Zaufaj mi, będzie BARDZO zadowolona! Dzięki Sophie! Jesteś najlepsza! – krzyknął jeszcze tylko i się rozłączył. W tym momencie przybiegł do niej Syriusz i władował się na kolana.
- Och stary! Musisz zrzucić parę kilo! – powiedziała do psa, a on tylko spojrzał na nią i przekręcił głowę na bok. – Hm. Jest dziesiąta. Mam jeszcze sporo czasu zanim będę musiała iść do stajni więc… Co powiesz na spacer sierściuchu? – Odpowiedziało jej pełne aprobaty szczeknięcie psa. Poszła więc po smycz i razem z Syriuszem udała się na spacer po kamienistej plaży Kingsdown.
***
Shannon zaparkował busa przed dużą posesją z basenem i domem zbudowanym w całości z drewna i czerwonej cegły. Mieszkanie miało 2 piętra oraz poddasze. Po przeciwległych stronach domu mieściły się 2 balkony. Cały otoczony był drewnianym płotem. Po prawo można było zobaczyć jeszcze jeden dom, z tarasem i balkonem wychodzącym prosto na morze, a naprzeciwko było widać zabudowania stadniny koni
- No panowie! Jesteśmy na miejscu! – krzyknął na cały głos wyraźnie podekscytowany Jared po czym otworzył drzwi auta i prawie że wybiegł na zewnątrz. Stanął przodem do morza i po prostu wdychał świeżą bryzę. – Już kocham to miejsce. – powiedział sam do siebie.
-Hej! Panie marzyciel! A może wziąłby pan łaskawie swoje torby co? – Krzyknął do niego Shannon, który razem z Tomo wnosił swoje walizki do środka domu. Jay niechętnie odwrócił się w stronę busa i zaczął wyjmować swoje torby. Oczywiście on miał ich najwięcej. Co z tego, że przyjechali na wieś? W końcu on jest Jared freakin’ Leto! On musi ZAWSZE i WSZĘDZIE wyglądać perfekcyjnie! Kiedy po trzech kursach od domu do busa zdołał wynieść wszystkie torby padł na fotel ustawiony przy miejscu na ognisko i odpoczywał. Rozmyślał o tym, że Babu miał rację. To miejsce jest rewelacyjne! Na pewno znajdzie tutaj inspirację na nowe piosenki. Wtedy wpadł mu do głowy pomysł, ze skoro mają okazję to może rozpalić ognisko i wypić kilka drinków… Tak żeby się zaaklimatyzować dobrze w nowym miejscu. Zerwał się z miejsca i wpadł do domu z nadzieją, że ani Shannon ani Tomo nie poszli jeszcze spać. Zastał Shannona – a jakże by inaczej - w kuchni. Buszował już po szafkach w poszukiwaniu czegoś dobrego. Znalazł jakieś ciastka, pianki, płatki owsiane i trochę innych tego typu rzeczy. Tomo – co również było do przewidzenia – szperał w barku.
-O proszę… Jack Daniels, Martini, Tequila… Ogólnie barek pełniutki. Robert wie co dobre! – śmiał się do siebie Tomo.
-CHŁOPAKI! – krzyknął Jared wpadając na korytarz domu – mam pomysł! Robimy ognisko! – Shannonowi wyraźnie spodobał się ten pomysł, bo na jego twarzy zagościł szeroki uśmiech. Tomo kiedy już odzyskał słuch po wrzaskach swojego kolegi z zespołu też wyraził wyraźną aprobatę dla pomysłu.
-Okej, to trzeba się ogarnąć. Tomo widzę, że już zapoznałeś się z zawartością barku Babu, więc może zrobisz nam jakieś drinki czy coś? – Nie każdy o tym wiedział, ale Tomo robił najlepsze drinki na świecie. Facet miał fantazję jeżeli chodzi o alkohole. – Shan, rozpalisz ognisko?
- Jasne. A ty? – Zapytał Shannon widząc, że jego młodszy brat jak zwykle próbuje się wykręcić od roboty.
-Ja? Będę nadzorował oczywiście. – Tomo i Shanimal wybuchnęli śmiechem na co młodszy Leto zrobił wielce urażoną minę.
- Nie braciszku. Ty pojedziesz do najbliższego sklepu całodobowego i kupisz coś na ognisko. Tylko MY poprosimy jakąś padlinę okej? Sobie możesz kupić zielsko. – Powiedział Shan i wyszedł z domu żeby przygotować ognisko. Cóż, Jared mógł sobie być weganinem, ale Shannon nigdy przenigdy nie zrezygnowałby z jedzenia mięsa. Jak kiedyś to ujął „To byłaby walka z jego naturą mięsożercy”. To jednak nie powstrzymało jego młodszego brata od próby zmiany jego upodobań żywieniowych. Ostateczną rzeczą, która zastopowała jego działanie był prawy sierpowy wymierzony prosto w nos przez  Shannona.
Dwie godziny później cała trójka była już pod wpływem ( i to bardzo mocnym wpływem) trunków wysokoprocentowych. Siedzieli przy ognisku, rozmawiali na wszystkie tematy, śmiali się do łez, a nawet…
-You’re beutiful! You’re beautiful it’s true! – Zawył w stronę nieba Shannon. Pozostała dwójka pokładała się ze śmiechu na swoich krzesłach.
-Shaaaaaaannnn! Zamknij się! – próbwał strofować go Tomo – jest trzecia w nocy, a ty wyjesz jak jakiś wilkołak do księżyca!
-No i dobrze! Ja jestem Shanimal kurde Leto! Mogę i umiem robić wszystko na co mam ochotę! – Shannonowi zaczynało się już troszeczkę mieszać w głowie. Robił się strasznie pewny siebie po alkoholu.
-Wszystko możesz powiadasz? – podchwycił Jared. Bracia Leto już tak mieli, że tylko szukali okazji, aby jeden drugiemu mógł dokopać. Ale oczywiście to wszystko wynik ich braterskiej miłości!
-Wszystko! Wszyyyyśśśściuuuuteeeńńńko kochany braciszku! Nawet koncert mogę zaśpiewać za ciebie! We were the kiiiiiiiiiiiiiings and queeeeeenssss of proooooooomiiiiiiiisseee! Weeeee were theeeeee viiiiiiii… - Shannon błyskawicznie podniósł się na nogi i zaczął udawać, że pusta butelka po piwie to jego mikrofon. Próbował przy tym zachowywać się jak Jared na scenie podczas Kings and Queens. I był święcie przekonany, że robi to perfekcyjnie. Ale nie robił…
- Tak, zapewne masz rację Shannon. – Zgodził się z nim Jared przerywając kakofonię dźwięków wydobywającą się z jego ust. – Ale na pewno jest coś czego nie dałbyś rady zrobić… - w głowie młodszego Leto ukształtował się już szatański plan. Z tego co pamiętał w domu obok mieszkała pewna blondynka, która była instruktorką jazdy konnej w pobliskim ośrodku. -… już wiem! Nie dasz rady nauczyć się jeździć konno! – wykrzyknął Jared wstając na nogi i równając się z bratem. Sam Jared pomimo tego, że większość czasu spędzał na pracy w studio, to kiedyś pod wpływem impulsu zapragnął nauczyć się jeździć konno. I oczywiście tak też zrobił. Ku zdziwieniu wszystkich nawet to polubił. Jednak ze względu na swój tryb życia porzucił to hobby jak miliony innych, na które nie miał czasu.
-Że co?! Ty chyba żartujesz młody! Toż to banalne jest! Nie raz widziałem Ciebie na koniu. Skoro Tobie się udało, to nie może być trudne… – odkrzyknął mu mężczyzna z „mikrofonem” w ręku. – Mogę to zrobić chociażby jutro! – był pewny siebie. I to bardzo.
-Hmm, masz racje, to zbyt proste…  - zastanowił się młodszy z braci. Wtedy wpadł mu do głowy kolejny pomysł. - Ale idę o zakład, że nie dasz rady nauczyć się jeździć konno i przy tym poderwać twojej instruktorki od jazdy! – przynęta zarzucona, teraz pozostaje czekać aż…
-Stoi! CHELLANGE ACCEPTED BRO! – krzyknął Shannon z szerokim uśmiechem na twarzy. – Powiedz mi tylko bracie O CO się zakładamy…? – Tomo siedział na krześle sącząc swojego drinka i uważnie przyglądał się całej sytuacji. Oj, już on wiedział co się święci. Będzie się działo, nie ma co!
- Ja wiem o co możecie się założył chłopaki – niespodziewanie odezwał się Tomo. – Ten, który przegra przez cały miesiąc CODZIENNIE będzie gotował pyszny obiad dla całego Mars Crew! – To było wyzwanie. Wszyscy wiedzieli, że oboje Leto umieją gotować genialnie, jednak żaden z nich nie lubił tego robić. Na twarzach obu braci pojawiła się konsternacja, ale chwile po tym Shannon z uśmiechem pierwszy wyciągnął rękę w stronę Jareda
-Co ty na to? – zapytał brata patrząc mu w oczy.
-Stoi. – odpowiedział ściskając mu rękę. Wtedy podszedł Tomo i „przeciął” zakład. – Shannon jutro zadzwonię do stadniny i umówię cię na pierwszą jazdę. Co ty na to?
-Żaaaaaaaaden problem – odpowidział Shan ziwając – Ale teraz pozwól, że pójdę już spać. Mój urok osobisty musi być jutro w dobrej formie. – Z tymi słowami wyprostował się i jeszcze pewniejszy siebie niż zazwyczaj ruszył w stronę swojej sypialni podśpiewując sobie – This is a call to arms, gather soldiers, time to go to war! -Im dalej był Shannon tym uśmiech Jareda stawał się większy i większy.
- Jared, w co go wpakowałeś tym razem? – zapytał Tomo stając obok kolego z zespołu.
-Że ja miałbym go w coś wpakować? Nie mógłbym…
-…
-Zobaczysz jutro Tomislavie. Zbaczysz… – Posłał mu złowieszczy uśmieszek i także poszedł do domu. Tomo zaś postanowił, że zadzwoni do Vicky i opowie jej o tym jak ciekawie zapowiada się pobyt w Anglii…



***
Okej. No więc rozdział drugi ujrzał światło dzienne. Pozostaje tylko czekać na "vox populi" ;) 
Błaaaaaaagam wręcz o jakikolwiek komentarz czy odzew z waszej strony ludzie. No prooooooosssszzz... ;) Przecież muszę wiedzieć ile ludzi się zrzygało czy zasłabło czytając te moje wypociny nie? :)
No. Miłego wieczoru życzę ;)

3 komentarze:

  1. masz rację zrobiło mi się niedobrze i ślinka mi pociekła ale to na myśl o pełnym barku:) jak ja mam ochotę się napić! pomysł z ogniskiem wyszedł świetnie + zakład = akcja :)
    Jared... "Co z tego, że przyjechali na wieś? W końcu on jest Jared freakin’ Leto! On musi ZAWSZE i WSZĘDZIE wyglądać perfekcyjnie!" kocham to! i wiesz co? chyba wszyscy tak go widzimy :D czekam na więcej!

    OdpowiedzUsuń
  2. Jest dobrze!Odpowiednia długość rozdziału, akcja fajnie się toczy ;D

    OdpowiedzUsuń
  3. Marsów i ich muzyke poznałam bardzo niedawno więc jeszcze gubie się w tym labiryncie Echelon. Tak czy inaczej opowiadanie pomaga mi jakos lepiej zapoznać sie z zespołem, poza tym jest takie troche bardzo zajebiste więc :D

    OdpowiedzUsuń