This is a call to arms, way of the night.
Był już po drugiej w nocy. Sophie weszła do domu i udała się
w stronę schodów prowadzących do sypialni. Na chwilę jednak zatrzymała się przy
lustrze wiszącym w korytarzu. Widziała w nim dziewczynę o długich do połowy
pleców blond włosach i pięknych, dużych, zielonych oczach, które teraz były już
lekko podkrążone. Dziewczyna westchnęła po czym zrzuciła z nóg swoje czarne
szpilki i skierowała się na piętro. Ostatnimi siłami weszła do swojego pokoju z
nadzieją rzucenia się prosto na łóżko. Jednak po 2 pierwszych krokach
zatrzymała się. Nie tak zostawiła swój pokój przed wyjściem…
-O nie… Znowu… Zabiję go. Syyyyyyriuuuuusz!!!! – wrzasnęła
dziewczyna na cały dom. Chwilę później dało się słyszeć stukanie czterech
ogromnych łap na schodach prowadzący na pierwsze piętro. Kilka sekund potem do
pokoju Sophie wpadł radosny i merdający ogonem czarny berneńczyk. Jego radość
jednak zniknęła kiedy spostrzegł na sobie spojrzenie swojej właścicielki.
Wiedział, że bawienie się swoją piłką w jej pokoju przy okazji zrzucając z
niższych półek wszystko co znalazło się w zasięgu jego łap i ogona było złym
pomysłem. – Jeszcze raz zobaczę TO – Sophie złapała palcami wielką obślinioną
piłkę Syriusza i uniosła ją do góry tuż przed psim nosem – w moim pokoju, a na
cały tydzień lądujesz u Mary. – psiak pokornie spuścił głowę i spojrzał
przepraszająco swoimi wielkimi oczyskami na właścicielkę. Mary była siostrą
Sophie, która mieszkała w Londynie. Dla Syriusza pobyt tam oznaczał krótkie
spacery na smyczy, co było jak najgorsza kara dla psa, który na co dzień ¾
czasu spędza biegając po łące i plaży. – Nic z tego koleś. Nie nabieram się już
na te twoje smutne oczka. Dziś nie śpisz u mnie. Na swoje miejsce! No już! –
berneńczyk usłyszawszy polecenie pobiegł szybko na dół i usadowił się w swoim
„wyrku” gdzie razem ze swoją piłką pozostał na resztę nocy. Tymczasem
dziewczyna wzięła szybki prysznic, przebrała w piżamy i najszybciej jak się
dało wpakowała się pod kołdrę swojego łóżka. Pomimo tego, że wieczór był
świetny, to cieszyła się, że udało jej się wyrwać wcześniej. Bo o ile spotkanie
starych znajomych było wspaniałe, to spotkanie ich dzieci już nie koniecznie.
Te bachory wymęczyły „ciocię Sophie” doszczętnie. Blondynka wyłączyła światło i
w pokoju zapanowała błoga cisza. Przyłożyła głowę do poduszki i w tym momencie
usłyszała jakiś krzyk. Ale bynajmniej nie krzyk strachu. Brzmiało to bardziej
jakby ktoś… Próbował śpiewać. Zaintrygowana podeszła do okna i uchyliła je. W
tym samym momencie usłyszała wycie jakiegoś mężczyzny:
- We were the kiiiiiiiiiiiiiings and queeeeeeens of
proooomiiiseee! – Sophie od razu zamknęła okno chcąc uniknąć reszty tej
kakofonii. Zaczęła się śmiać do siebie. Widocznie do Roberta przyjechali
znajomi, a jeden z nich próbował śpiewać Kings and Queens, jedną z ulubionych
piosenek Sophie. Z uśmiechem na ustach blondynka położyła się z powrotem do
łóżka. Kiedy zasypiała w głowie jednak wciąż miała tą piosenkę.
Sophie obudziła się jak zawsze o dziewiątej rano. Szybko
ogarnęła się po nocy i zeszła po drewnianych schodach na dół gdzie pod drzwiami
wejściowymi czekał już Syriusz gotowy żeby wyjść na dwór. Podeszła do drzwi i
otworzyła je na oścież. Zadowolony pies wybiegł szybko na dwór i pognał na
druga stronę ogrodu. Mieszkanie na wsi w domu z dużym ogrodem było bardzo
wygodne. Jednym z plusów było chociażby to, że nie musiała wyprowadzać psa na
smyczy. Wystarczy, że otworzyła mu drzwi, a psiak sam się wyprowadzał na
spacer.
Sophie zrobiła sobie kawę i jajecznicę i wyszła na taras
skąd jedząc śniadanie mogła obserwować konie pasące się na pastwisku i mieć oko
na psa. Dom był położony w małej, bardzo malowniczej wiosce Kingsdown, która
leżała nad morzem Północnym. Na lewo od domu Sophie znajdowała się duża
stadnina koni, w której dziewczyna pracowała jako instruktorka jazdy konnej.
Dziś była niedziela, więc ten dzień miała wolny. Po prawo był jeszcze jeden
dom. Należał do Roberta Greenwooda. Jednak on sam nie mieszkał tam na stałe. Na
co dzień można go było spotkać w Los Angeles. Domek służył bardziej za miejsce
do odpoczynku dla niego czy jego znajomych. Sophie miała 27 lat, a z Robertem
znała się już od jakichś dziesięciu. Byli bardzo dobrymi przyjaciółmi jednak to
wszystko co ich łączyło. Te trzy posesje znajdowały się na klifie, tuż przy
wodzie. Aby dojść do morza wystarczyło zejść w dół zboczem, które mieściło się
bezpośrednio za domem Sophie. Reszta domów była położona dalej w wiosce,
bardziej w głębi lądu.
Sophie siedząc na wiklinowej kanapie z kawą w rękach przyglądała
się krajobrazowi Kingsdown. Coś jednak jej nie pasowało w standardowym widoku,
który zwykła podziwiać każdego dnia. Poprzez drzewa udało jej się zauważyć, że
przed domem Roberta stoi duży czarny bus, który właściwie przypomina trochę
bardziej tourbus’a jakieś zespołu. W pierwszej chwili dziewczyna pomyślała, że
przyjechał jej przyjaciel i chciała iść się przywitać, ale potem dotarło do
niej, że przecież Rob jeździ samochodem osobowym. Pewnie jacyś jego znajomi z
LA przyjechali na wypoczynek. To wyjaśnia wycie poprzedniej nocy… Z zamyślenia jednak wyrwał ją dzwonek
telefonu. Sięgnęła po komórkę leżącą na stoliku przed nią. Na wyświetlaczu
zobaczyła napis „Dominic”. Dominic był jednym ze stajennych współpracowników
Sophie i z tego co kojarzyła dziewczyna to właśnie on był dziś w pracy.
- Cześć Dom. – odebrała telefon. Z drugiej strony odezwał
się chłopak.
- Hej Soph. Wybacz, że psuję ci ten piękny i cudowny
niedzielny poranek… - Chłopak zaczął swój poetycki wywód, a Sophie już
wiedziała do czego zmierza. Czegoś od niej chciał.
- Do rzeczy proszę. Czego potrzebujesz ode mnie tym razem?
- No wiesz co? Człowiek jest miły i już go posądzają o
jakieś nieczyste intencje… - usłyszała w słuchawce oburzony głos swojego
współpracownika.
- A co, chcesz mi powiedzieć, że dzwonisz żeby zapytać o
moje zdrowie? Proszę cię, za długo się znamy na takie numery… - dziewczyna
zaśmiała się przez telefon.
-No dobra masz mnie. Mam do ciebie małą prośbę. Wiem, że
masz dzisiaj wolne i w ogóle, ale o osiemnastej mam dziś poprowadzić jedną
lekcję jazdy, a chciałbym wrócić do domu już koło siedemnastej, bo urządzam
kolację urodzinową dla Rose i muszę wszystko uszykować. To jak? To tylko jedna
godzinna jazda. No proszę cię, bądź dobrą kumpelą… W końcu Rose to moja
dziewczyna… - No i mój wolny dzień szlag trafił. No ale czego się nie robi dla
kumpli…
- Dobra niech ci będzie, przyjdę. Ale jeśli usłyszę, że Rose
była niezadowolona po tej kolacji to…
-Zaufaj mi, będzie BARDZO zadowolona! Dzięki Sophie! Jesteś
najlepsza! – krzyknął jeszcze tylko i się rozłączył. W tym momencie przybiegł
do niej Syriusz i władował się na kolana.
- Och stary! Musisz zrzucić parę kilo! – powiedziała do psa,
a on tylko spojrzał na nią i przekręcił głowę na bok. – Hm. Jest dziesiąta. Mam
jeszcze sporo czasu zanim będę musiała iść do stajni więc… Co powiesz na spacer
sierściuchu? – Odpowiedziało jej pełne aprobaty szczeknięcie psa. Poszła więc
po smycz i razem z Syriuszem udała się na spacer po kamienistej plaży
Kingsdown.
***
Shannon zaparkował busa przed dużą posesją z basenem i domem
zbudowanym w całości z drewna i czerwonej cegły. Mieszkanie miało 2 piętra oraz
poddasze. Po przeciwległych stronach domu mieściły się 2 balkony. Cały otoczony
był drewnianym płotem. Po prawo można było zobaczyć jeszcze jeden dom, z
tarasem i balkonem wychodzącym prosto na morze, a naprzeciwko było widać
zabudowania stadniny koni
- No panowie! Jesteśmy na miejscu! – krzyknął na cały głos
wyraźnie podekscytowany Jared po czym otworzył drzwi auta i prawie że wybiegł
na zewnątrz. Stanął przodem do morza i po prostu wdychał świeżą bryzę. – Już
kocham to miejsce. – powiedział sam do siebie.
-Hej! Panie marzyciel! A może wziąłby pan łaskawie swoje
torby co? – Krzyknął do niego Shannon, który razem z Tomo wnosił swoje walizki
do środka domu. Jay niechętnie odwrócił się w stronę busa i zaczął wyjmować
swoje torby. Oczywiście on miał ich najwięcej. Co z tego, że przyjechali na
wieś? W końcu on jest Jared freakin’ Leto! On musi ZAWSZE i WSZĘDZIE wyglądać
perfekcyjnie! Kiedy po trzech kursach od domu do busa zdołał wynieść wszystkie
torby padł na fotel ustawiony przy miejscu na ognisko i odpoczywał. Rozmyślał o
tym, że Babu miał rację. To miejsce jest rewelacyjne! Na pewno znajdzie tutaj
inspirację na nowe piosenki. Wtedy wpadł mu do głowy pomysł, ze skoro mają
okazję to może rozpalić ognisko i wypić kilka drinków… Tak żeby się
zaaklimatyzować dobrze w nowym miejscu. Zerwał się z miejsca i wpadł do domu z
nadzieją, że ani Shannon ani Tomo nie poszli jeszcze spać. Zastał Shannona – a
jakże by inaczej - w kuchni. Buszował już po szafkach w poszukiwaniu czegoś
dobrego. Znalazł jakieś ciastka, pianki, płatki owsiane i trochę innych tego
typu rzeczy. Tomo – co również było do przewidzenia – szperał w barku.
-O proszę… Jack Daniels, Martini, Tequila… Ogólnie barek
pełniutki. Robert wie co dobre! – śmiał się do siebie Tomo.
-CHŁOPAKI! – krzyknął Jared
wpadając na korytarz domu – mam pomysł! Robimy ognisko! – Shannonowi wyraźnie
spodobał się ten pomysł, bo na jego twarzy zagościł szeroki uśmiech. Tomo kiedy
już odzyskał słuch po wrzaskach swojego kolegi z zespołu też wyraził wyraźną
aprobatę dla pomysłu.
-Okej, to trzeba się ogarnąć.
Tomo widzę, że już zapoznałeś się z zawartością barku Babu, więc może zrobisz
nam jakieś drinki czy coś? – Nie każdy o tym wiedział, ale Tomo robił najlepsze
drinki na świecie. Facet miał fantazję jeżeli chodzi o alkohole. – Shan,
rozpalisz ognisko?
- Jasne. A ty? – Zapytał Shannon
widząc, że jego młodszy brat jak zwykle próbuje się wykręcić od roboty.
-Ja? Będę nadzorował oczywiście.
– Tomo i Shanimal wybuchnęli śmiechem na co młodszy Leto zrobił wielce urażoną
minę.
- Nie braciszku. Ty pojedziesz do
najbliższego sklepu całodobowego i kupisz coś na ognisko. Tylko MY poprosimy
jakąś padlinę okej? Sobie możesz kupić zielsko. – Powiedział Shan i wyszedł z
domu żeby przygotować ognisko. Cóż, Jared mógł sobie być weganinem, ale Shannon
nigdy przenigdy nie zrezygnowałby z jedzenia mięsa. Jak kiedyś to ujął „To
byłaby walka z jego naturą mięsożercy”. To jednak nie powstrzymało jego
młodszego brata od próby zmiany jego upodobań żywieniowych. Ostateczną rzeczą,
która zastopowała jego działanie był prawy sierpowy wymierzony prosto w nos
przez Shannona.
Dwie godziny później cała trójka
była już pod wpływem ( i to bardzo mocnym wpływem) trunków wysokoprocentowych.
Siedzieli przy ognisku, rozmawiali na wszystkie tematy, śmiali się do łez, a
nawet…
-You’re beutiful! You’re beautiful it’s true! –
Zawył w stronę nieba Shannon. Pozostała dwójka pokładała się ze śmiechu na swoich krzesłach.
-Shaaaaaaannnn! Zamknij się! – próbwał
strofować go Tomo – jest trzecia w nocy, a ty wyjesz jak jakiś wilkołak do
księżyca!
-No i dobrze! Ja jestem Shanimal
kurde Leto! Mogę i umiem robić wszystko na co mam ochotę! – Shannonowi
zaczynało się już troszeczkę mieszać w głowie. Robił się strasznie pewny siebie
po alkoholu.
-Wszystko możesz powiadasz? –
podchwycił Jared. Bracia Leto już tak mieli, że tylko szukali okazji, aby jeden
drugiemu mógł dokopać. Ale oczywiście to wszystko wynik ich braterskiej
miłości!
-Wszystko! Wszyyyyśśśściuuuuteeeńńńko
kochany braciszku! Nawet koncert mogę zaśpiewać za ciebie! We were the
kiiiiiiiiiiiiiings and queeeeeenssss of proooooooomiiiiiiiisseee! Weeeee were
theeeeee viiiiiiii… - Shannon błyskawicznie podniósł się na nogi i zaczął
udawać, że pusta butelka po piwie to jego mikrofon. Próbował przy tym zachowywać
się jak Jared na scenie podczas Kings and Queens. I był święcie przekonany, że
robi to perfekcyjnie. Ale nie robił…
- Tak, zapewne masz rację
Shannon. – Zgodził się z nim Jared przerywając kakofonię dźwięków wydobywającą
się z jego ust. – Ale na pewno jest coś czego nie dałbyś rady zrobić… - w
głowie młodszego Leto ukształtował się już szatański plan. Z tego co pamiętał w
domu obok mieszkała pewna blondynka, która była instruktorką jazdy konnej w
pobliskim ośrodku. -… już wiem! Nie dasz rady nauczyć się jeździć konno! –
wykrzyknął Jared wstając na nogi i równając się z bratem. Sam Jared pomimo
tego, że większość czasu spędzał na pracy w studio, to kiedyś pod wpływem impulsu
zapragnął nauczyć się jeździć konno. I oczywiście tak też zrobił. Ku zdziwieniu
wszystkich nawet to polubił. Jednak ze względu na swój tryb życia porzucił to
hobby jak miliony innych, na które nie miał czasu.
-Że co?! Ty chyba żartujesz
młody! Toż to banalne jest! Nie raz widziałem Ciebie na koniu. Skoro Tobie się
udało, to nie może być trudne… – odkrzyknął mu mężczyzna z „mikrofonem” w ręku.
– Mogę to zrobić chociażby jutro! – był pewny siebie. I to bardzo.
-Hmm, masz racje, to zbyt proste…
- zastanowił się młodszy z braci. Wtedy
wpadł mu do głowy kolejny pomysł. - Ale idę o zakład, że nie dasz rady nauczyć
się jeździć konno i przy tym poderwać twojej instruktorki od jazdy! – przynęta
zarzucona, teraz pozostaje czekać aż…
-Stoi! CHELLANGE ACCEPTED BRO! –
krzyknął Shannon z szerokim uśmiechem na twarzy. – Powiedz mi tylko bracie O CO
się zakładamy…? – Tomo siedział na krześle sącząc swojego drinka i uważnie
przyglądał się całej sytuacji. Oj, już on wiedział co się święci. Będzie się
działo, nie ma co!
- Ja wiem o co możecie się
założył chłopaki – niespodziewanie odezwał się Tomo. – Ten, który przegra przez
cały miesiąc CODZIENNIE będzie gotował pyszny obiad dla całego Mars Crew! – To
było wyzwanie. Wszyscy wiedzieli, że oboje Leto umieją gotować genialnie,
jednak żaden z nich nie lubił tego robić. Na twarzach obu braci pojawiła się
konsternacja, ale chwile po tym Shannon z uśmiechem pierwszy wyciągnął rękę w
stronę Jareda
-Co ty na to? – zapytał brata
patrząc mu w oczy.
-Stoi. – odpowiedział ściskając
mu rękę. Wtedy podszedł Tomo i „przeciął” zakład. – Shannon jutro zadzwonię do
stadniny i umówię cię na pierwszą jazdę. Co ty na to?
-Żaaaaaaaaden problem –
odpowidział Shan ziwając – Ale teraz pozwól, że pójdę już spać. Mój urok
osobisty musi być jutro w dobrej formie. – Z tymi słowami wyprostował się i
jeszcze pewniejszy siebie niż zazwyczaj ruszył w stronę swojej sypialni
podśpiewując sobie – This is a call to arms, gather soldiers, time to go to war!
-Im dalej był Shannon tym uśmiech Jareda stawał się większy i większy.
- Jared, w co go wpakowałeś tym
razem? – zapytał Tomo stając obok kolego z zespołu.
-Że ja miałbym go w coś wpakować?
Nie mógłbym…
-…
-Zobaczysz jutro Tomislavie.
Zbaczysz… – Posłał mu złowieszczy uśmieszek i także poszedł do domu. Tomo zaś
postanowił, że zadzwoni do Vicky i opowie jej o tym jak ciekawie zapowiada się
pobyt w Anglii…
***
Okej. No więc rozdział drugi ujrzał światło dzienne. Pozostaje tylko czekać na "vox populi" ;)
Błaaaaaaagam wręcz o jakikolwiek komentarz czy odzew z waszej strony ludzie. No prooooooosssszzz... ;) Przecież muszę wiedzieć ile ludzi się zrzygało czy zasłabło czytając te moje wypociny nie? :)
No. Miłego wieczoru życzę ;)
masz rację zrobiło mi się niedobrze i ślinka mi pociekła ale to na myśl o pełnym barku:) jak ja mam ochotę się napić! pomysł z ogniskiem wyszedł świetnie + zakład = akcja :)
OdpowiedzUsuńJared... "Co z tego, że przyjechali na wieś? W końcu on jest Jared freakin’ Leto! On musi ZAWSZE i WSZĘDZIE wyglądać perfekcyjnie!" kocham to! i wiesz co? chyba wszyscy tak go widzimy :D czekam na więcej!
Jest dobrze!Odpowiednia długość rozdziału, akcja fajnie się toczy ;D
OdpowiedzUsuńMarsów i ich muzyke poznałam bardzo niedawno więc jeszcze gubie się w tym labiryncie Echelon. Tak czy inaczej opowiadanie pomaga mi jakos lepiej zapoznać sie z zespołem, poza tym jest takie troche bardzo zajebiste więc :D
OdpowiedzUsuń