I never meant to be so bad to you, one
thing I said that I would never do…
Zmachana blondynka stała przed
drzwiami swojego domu i szukała w swojej torbie kluczy.
- Cholera jasna gdzie one są?!
Nie zdążę… Jak nic się spóźnię… - kontynuowała swoją tyradę dziewczyna, aż w
końcu z dzikim okrzykiem radości wyciągnęła z czeluści torby mały pęk kluczy.
Natychmiast wpadła do środka i popędziła na pierwsze piętro, aby się przebrać.
Tymczasem zegarek wskazywał 17:55. Sophie w 2 minuty przebrała krótkie spodenki
na bryczesy i związała włosy w luźny kok. Pomimo tego, że robiła wszystko w
wielkim pośpiechu to nie odbiło się to zbytnio na jej wyglądzie. Miała już w
tym wprawę. Szybko założyła na nogi oficerki do jazdy konnej i znów w pośpiechu
zaczęła zamykać drzwi. Gdy już miała wychodzić zauważyła, że Syriusz leży na
trawie obok swojej budy i miski na wodę i czeka aż ktoś ją napełni. Dziewczyna
nie miała na to czasu, a przecież nie zostawi spragnionego psa samego.
-Cholera. No dobra choć ze mną do
stajni, tam się napijesz. Ale obiecaj, że będziesz się słuchał Syriusz! –
Odpowiedziało jej tylko szczeknięcie. Sophie wybiegła przez furtkę, a za nią
wielki czarny pies. Syriusz był ułożonym i grzecznym psem jednak Sophie rzadko
zabierała go ze sobą do stajni, bo nie przepadał za obcymi ludźmi. A w tak
dużej stadninie ciężko jest upilnować psa kiedy ciągle ma się coś do zrobienia.
Dwie minuty później dziewczyna
weszła do dużej stajni. W całym ośrodku znajdowały się 3 stajnie – 2 duże, jedna
z końmi sportowymi, a druga z końmi rekreacyjnymi, na których uczyli się
jeździć wszyscy chętni. Trzecia stajnia, mniejsza niż pozostałe stała pusta. Po
przywitaniu się ze wszystkimi współpracownikami Sophie podeszła do dużej
tablicy korkowej zawieszonej na jednej ze ścian. Znajdowała się na niej
rozpiska wszystkich osób, które były umówione na lekcję jazdy konnej razem z
godziną ich przyjścia i przydzielonym koniem. Odszukała wzrokiem godzinę
osiemnastą, przeczytała informacje. Godzina: 18:00 – Shannon – koń: Chesnut. Czytając
to odrobinę poprawił jej się humor. Chesnut był jednym z największych koni w
stajni, liczył sobie 180cm wzrostu. To oznacza, że na pewno na jazdę będzie
miała kogoś dorosłego, a nie żadne dziecko. Było to trochę pokrzepiające bo
Sophie (pomimo, że nie dawało po sobie tego poznać) nie cierpiała dzieci.
Owszem, potrafiła je uczyć, ale w dalszym ciągu nie przepadała za kontaktem z
nimi. Wychodząc ze stajni zwróciła się jeszcze do swojej najlepszej
przyjaciółki siedzącej w siodlarni.
- Hej Flo! Potrzebuję małej
pomocy. Znaczy się musisz się zająć Syriuszem przez godzinkę. Mam jazdę, a
dopiero wróciłam z nim ze spaceru i nie zdążyłam mu nalać wody. No i jesteś
chyba jedyną osobą tutaj, której jako tako będzie się słuchał, bo… - Sophie
mówiła bardzo szybko i gdyby nie to, że Florence miała już wprawę w tego typu
rozmowach z nią to pewnie by jej nie zrozumiała.
- Sophie! Zamknij się już i leć. Zajmę
się nim. – odpowiedziała niebieskowłosa wysoka dziewczyna kucając koło psa i
miziając go za uchem.
- Dzięki Flo! Życie mi ratujesz…
To ja lecę! – Kiedy dziewczyna już prawie wybiegała ze stajni usłyszała za sobą
jeszcze krzyk
- Hej Soph! – blondynka odwróciła
się – popraw włosy! Ten Shannon to niezły przystojniak… - uśmiechnęła się i
zmrużyła oczy. Sophie zaśmiała się tylko i pobiegła dalej. Cała Florence. Co by
się nie działo, jej w głowie to, czy facet jest przystojny…
Obok boksu Chesnut’a, przodem do
konia, a tyłem do niej stał postawny mężczyzna. Domyśliła się, że to właśnie
musi być Shannon.
-Dzień dobry! – krzyknęła z
daleka do mężczyzny. Idąc dalej w jego stronę, jednak patrząc na telefon który
trzymała w ręku, a nie na nowego ucznia kontynuowała swoje tłumaczenie –
Przepraszam za lekkie spóźnienie, ale w ostatniej chwili zadzwoniła do mnie
znajoma, z prośbą o pomoc i tak wyszło. –
Kiedy skończyła stanęła przed swoim nowym podopiecznym i wyciągnęła do
niego rękę mówiąc: - Mam na imię Sophie, a pan to na pewno… - dziewczyna
podniosła głowę i zobaczyła stojącego przed nią mężczyznę. Kiedy zobaczyła jego
twarz, stanęła jak zamurowana. Nie. Nie możliwe, to nie może być on. Tyle
miejsc na świecie i to akurat TUTAJ Shannon Leto postanowił się uczyć jazdy
konnej? Nie. To się nie dzieje naprawdę… Wszystkie te myśli huczały w głowie
dziewczyny zagłuszając wszystko inne.
-Kurwa…
***
W całym domu zabrzmiał dźwięk gitary elektrycznej. Shannon
otworzył oczy i gwałtownie poderwał
głowę do góry kierowany instynktem sprawdzenia skąd ów muzyka pochodzi. Już po
połowie sekundy tego pożałował. Światło niemal paliło oczy, głowa pękała od
coraz głośniejszych dźwięków muzyki no i przede wszystkim, od tego gwałtownego
ruchu mężczyźnie chciało się wymiotować. Szybko jednak się powstrzymał i
delikatnie położył głowę z powrotem na łóżko zakrywając ją poduszką, by chociaż
trochę przygłuszyć muzykę. Chwilę później usłyszał jak jego brat wchodzi do
pokoju i razem z wokalistą śpiewa początek piosenki:
- I never meant to be so bad
to you, one thing I said that I would
never do… - Jared z wielkim uśmiechem na twarzy wparował do pokoju swojego
starszego brata i rozsunął firanki wpuszczając do środka ostre światło
słoneczne. – Wstajemy, wstajemy Shanny! Taki piękny dzień się zapowiada, a ty
jeszcze gnijesz w łóżku? – pomimo braku reakcji, ze strony leżącego wciąż z
poduszką na głowie perkusisty, Jareda nie opuszczał dobry humor. – Ojojoj…
Czyżby pan „Shanimal-kurde-Leto-przecież-mogę-wszystko!” miał lekkiego kaca…? –
Złośliwie zapytał mężczyzna z różowym… znaczy się pomegranate irokezem.
-Spierdalaj. – To było jedyne
co usłyszał w odpowiedzi.
- Na twoim miejscu Shann
byłbym milszy… - powiedział Jay z przebiegłym uśmiechem.
-A powinienem być milszy,
ponieważ…? – odpowiedział mu sarkastycznie stłumiony poduszką, cichy głos.
-Z dwóch powodów kochany
bracie. Po pierwsze, zrobiłem śniadanie… - nie zdążył dokończyć, a już otrzymał
z łóżka odpowiedź
- W dupie mam twoje
śniadanie. Podejrzewam, że po pierwszym kęsie wyląduje w łazience całując
kibel…- Shannon nie przebierał w słowach. No ale czego można wymagać od
skacowanego mężczyzny?
- Racja. Powinienem zacząć od
tego, że na dole mam pigułki na kaca – powiedział tylko Jared ze złośliwym
uśmieszkiem i zaczął iść w kierunku wyjścia z pokoju pośpiewując do wciąż
grającej piosenki,
a ostatni wers wręcz wykrzykując w stronę skacowanego brata - It was the heat
of the moment, telling me what your heart meant. Heat of the moment, shone in your eyes!!!!!
W
głowie Shannona były teraz tylko 2 myśli. Pierwsza: jak najszybciej dostać się
do zbawiennych tabletek Jay’a i druga: Zabić go za puszczanie „Heat of the
moment” na cały dom, kiedy on jest w takim stanie.
Shanimal
z ledwością zgramolił się z łóżka. Zarzucił na ramiona szlafrok i założył
jakieś klapki, które stały koło łóżka (nie miał pojęcia skąd się tu wzięły
nawiasem mówiąc) i zszedł na dół. Już na schodach czuł napływającą do nosa woń
Jaredowych naleśniczków. I gdyby nie to okropieństwo, które zawsze po dobrej
zabawie męczyło niewinnych ludzi, to pewnie właśnie biegłby do kuchni. A tak
mógł co najwyżej pobiec do łazienki na parterze. Zwlókł się po ostatnich schodkach
i skręcił w lewo. Przez salon prosto do kuchni gdzie zobaczył Tomo zajadającego
się śniadaniem i Jareda stojącego przy patelni w fartuszku z napisem „Vegan
pancakes or death”. Oboje byli w wyśmienitych humorach i…
-Jak
to jest do cholery jasnej możliwe, że siedzicie tu sobie jak gdyby nigdy nic, a
ja ledwo żyję? – zapytał brunet siadając koło stołu i zgarniając z niego paczkę
z pigułkami, od których aktualnie zależała jego dalsza egzystencja.
-Wiesz…
Podejrzewam, że ma to coś wspólnego z tą butelką Blue Curacao, którą
opróżniłeś. Sam. – odpowiedział mu Tomo śmiejąc się i nakładając na talerz
kolejnego naleśnika.
-Że
co? Ja nie pamiętam żebym wczoraj pił Curacao… - Mężczyzna złapał się za głowę
i opadł na stół.
-Ach.
A to, że nie pamiętasz, to pewnie zasługa Johnny’ego Walkera… - zaśmiał się
facet z irokezem
-Niemożliwe.
Przecież to były tylko lekkie drinki i w dodatku piliście je razem ze mną –
powiedział im Shannon po czym nagle dostał olśnienia i podniósł (teraz już
powoli, żeby nie spowodować kolejnej fali mdłości) głowę do góry. – Nie. Zabiję
was. Znowu. Laliście mi podwójnie czyż nie? – zapytał zrezygnowany perkusista
znów kładąc głowę na drewnianym stole. Jared zaczął się śmiać w głos, a Tomo
udawał niewiniątko
-Hej
stary! Ja próbowałem wyperswadować to z głowy twojemu bratu, ale wiesz… Jak to
rózowowłose…
-TO
JEST PIEPRZONY POMEGRANATE – wydarł się Jared. – ILE KURWA RAZY MAM TO
POWTARZAĆ, ŻEBY DOTARŁO?! – Zaczął się gorączkować, ale po chwili zauważył, że
jego naleśnik troszeczkę się zwęgla, więc zajął się patelnią.
-Tak,
tak… Serio Jay, nie wiem, po co znów farbowałeś włosy… W każdym razie, jaki kolor by to nie był,
dobrze wiesz Shan, że jak on się na coś uprze, to nie ma zmiłuj… - Tłumaczył
się Tomo z ustami pełnymi jedzenia. Shannon uchylił tylko jedno oko
-I
ty Brutusie przeciwko mnie? Kłamca. Dobrze wiem, że planowaliście to razem… -
Po tych słowach wstał i powlókł się z powrotem do swojej sypialni żeby
doprowadzić się do stanu używalności.
-Hej
Shan! – krzyknął za nim jeszcze Jared – Ale o zakładzie pamiętasz nie? –
Shannon był już na schodach kiedy usłyszawszy słowa brata zatrzymał się. Jedyne
co mu teraz przychodziło do głowy to jedno wielkie „O kurwa”. Pamiętał. Jak
przez mgłę, ale pamiętał. Na myśl o jeździe konnej wydał z siebie tylko głośne
stęknięcie. – Uznam to za „tak” mruknął do siebie zadowolony Jay.
-
O której? – zapytał zrezygnowany.
-O
osiemnastej. Specjalnie załatwiłem ci najładniejszą panią instruktor!
Kiedy
nie było już słychać kroków Shannona, odezwał się Tomo
-Stary,
miałeś już dużo idiotycznych pomysłów, ale zdajesz sobie sprawę, że jak Shannon
wróci dziś ze swojej lekcji to będziesz miał szczęście jeśli to przeżyjesz nie?
– Chorwat próbował ostrzec Jareda – Wiesz, że ich ostanie spotkanie było dość…
ekhem… burzliwe, a teraz on ma ją poderwać? Igrasz z ogniem. Nie, chwila,
gorzej. Igrasz z SHANNONEM bracie! – Kontynuował dalej Tomo.
-
I właśnie o to chodzi Tomo! Shann jest skazany na niepowodzenie w tym
zakładzie! Nikt nie określał zasad, więc łatwa wygrana. A co do mojego
„przeżycia”… Najlepszym dowodem na to,
że nie ma się czym martwić jest to, że ja w dalszym ciągu, po wszystkich tych
latach z Shanny’m wciąż żyję! – zaśmiał się Jared, ale Tomo trochę spoważniał.
-Okej.
Ale ja ci lodu nosić nie będę, jak ci braciszek facjatę obije – odparł po czym
wyszedł z kuchni.
Około
pół godziny później Shannon zaczął odczuwać zbawienny wpływ tabletek. I dopiero
wtedy tak naprawdę zaczęło do niego docierać to, co według zakładu miał dziś
zrobić. „Zdobyć” swoją instruktorkę… Co za debilizm! I co to w ogóle ma znaczyć
„zdobyć” według Jareda? Zaciągnąć ją do łóżka? Sprawić, żeby się zakochała?
-
My Lord… W co ja się wrypałem? – Powiedział sam do siebie. Wyciągnął z torby,
której oczywiście jeszcze nie rozpakował, jeden z jeden z jego koncertowych
t-shirtów. Już miał sięgnąć po swoje ulubione mega-luźne spodnie, kiedy
uświadomił sobie, że ma ze sobą bryczesy (które kupił mu Jared podczas gdy
przechodził fazę „maniaka jazdy na koniu”). Ten wredny osobnik z różową
szczotką na głowie kazał mu je zabrać, bo przecież „nigdy nie wiadomo, co
będziesz robił na wczasach”. Po raz kolejny dziś obudziła się w nim chęć zemsty
na młodszym bracie. On musiał to wcześniej zaplanować. A to oznacza, że czekać
go może wszystko co najmniej spodziewane. „Czas włączyć wzmożoną czujność”
pomyślał zaczynając szperać w torbach w poszukiwaniu jego czarno-szarych spodni
do jazdy konnej.
Piętnaście
minut po siedemnastej Shannon stał przed lustrem i bacznie przyglądał się
odbiciu. Nie wiedział co o tym wszystkim myśleć. Wydawało mu się, że w tych
spodniach wyglądał… debilnie. Były stanowczo zbyt dopasowane. Szczególnie w
kroku… Podczas trasy przyzwyczaił się raczej do noszenia czego bardziej…
ukrywającego zawartość jego bokserek, która – nie ukrywajmy – do najmniejszych
nie należy... No ale przecież nie da bratu wygrać tego zakładu przez dziwne
spodnie. Postanowił, że przed wyjściem w końcu coś zje, bo przecież nie może
spaść z konia przez brak glukozy w organizmie! Skierował się na dół schodami. W
połowie drogi usłyszał, że w salonie chłopaki grają w jakieś gry na konsoli,
którą przywieźli ze sobą. Wiedział, że nie odpuszczą sobie żartów na temat jego
stroju. Zanim zszedł do nich, ze schodów zaczął komunikat:
-Jeżeli
wejdę to salonu i usłyszę śmiech lub jakiekolwiek komentarze od któregoś z was
odnośnie mojego stroju, to obiecuję, że uduszę gołymi rękami, zwłoki spalę, a
prochy rozsypię na cztery strony świata. – Z tymi słowami dumnie wkroczył do
pokoju, w którym zapanowała cisza. Gra została zapauzowana, a Jared zakrył
twarz poduszką i dusił się ze śmiechu. Spoczęło na nim mordercze spojrzenie
Shannona. – ANI. SŁOWA. – Jared odwrócił głowę w drugą stronę nie chcąc narażać
się już bardziej, ale wciąż ledwo się powstrzymując. Tomo wykorzystał swoją
umiejętność robienia perfekcyjnego „Poker face’a”. Perkusista więcej na nich nie
patrząc poszedł do kuchni, by uzupełnić braki w żołądku. Gdy opuścił salon
rozległy się tam na powrót dźwięki gry przerywane śmiechami jego dwóch
towarzyszy z zespołu. – Słyszę was! – krzyknął próbując przybrać jeden ze
swoich tonów typu „Uważaj co mówisz, bo walnę cię mocniej niż walę w moją
perkusję!”, ale wywołało to tylko większy śmiech u dwójki graczy. Shannon
postanowił, że da już sobie z nimi spokój i po szybko skończonym posiłku
wyszedł z domu. - Wychodzę! – krzyknął tylko i zamknął za sobą drzwi. Po jego
wyjściu Jared z szerokim uśmiechem zwrócił się do Tomislava:
-
No, stary! Szykuj się na caluuuutki miesiąc pysznej, Shannonowej kuchni!
***
Postawny
mężczyzna stał przed bramą prowadzącą na teren ośrodka jeździeckiego, nad którą
wisiała wielka tablica z napisem „Stadnina Koni Lady Devil”. Miejsce było
naprawdę duże. Mieściło trzy stajnie, ogromną halę do jazdy, trzy place
treningowe I kilka budynków, w których znajdował się sprzęt, pasza oraz siano
dla koni. Po drugiej stronie małej dróżki, która biegła obok całego ośrodka
rozciągały się hektary łąk. Miejsce było piękne. W obszarze samej stadniny
poruszano się brukowymi ścieżkami, pomiędzy którymi rosły niewysokie choinki,
żywopłoty i krzewy. Nie zabrakło tu też sporych rozmiarów fontanny w środku której
znajdował się dwumetrowy koń stający dęba. Pod posągiem były wyryte jakieś
słowa, jednak lecąca woda zasłaniała je na tyle, aby nie dało się ich odczytać
z daleka. Po obejściu całego placu Shannon poszedł do dużej stajni, by znaleźć
kogoś kto poprowadzi jego lekcję. Wszedł do największej ze stajni i już na
wejściu o mało nie wpadł na jakąś dziewczynę. W dodatku w niebieskich włosach…
-Hej,
jestem Shannon i byłem umówiony na jazdę, wiesz coś może na ten temat? –
zapytał udając, że wcale nie jest zdezorientowany.
-Shannon…
Ach, no tak. Miałeś być na osiemnastą, a jest… za pięć. – powiedziała patrząc
na zegarek - Okej, zaprowadzę cię do Chesnut’a, a tam poczekasz na Sophie. Ona
się już potem tobą zajmie – uśmiechnęła się promiennie dziewczyna i żywym
krokiem. Shannon nie wiedział o co chodzi z tym całym „Chesnut’em”, ale podążył
za niebieskowłosą wgłąb ośrodka. –No więc to jest Chesnut, ten kary. – Shannon
zrobił pytającą minę. Co to do cholery znaczy „kary”? Dziewczyna widząc
zmieszanie na jego twarzy dodała – „Kary” to to samo co „czarny”. Tak się
nazywa maść czarna u koni. Kara. Wracając do tematu, na nim będziesz dziś
jeździć. Nie musisz się go bać, jest naprawdę bardzo grzeczny. – Powiedziała
dziewczyna z uśmiechem, który jakby się przypatrzeć mógł być lekko złośliwy.
-Wcale
się go nie boję. – oburzył się od razu Shannon. Oczywiście, że się go nie bał!
Przecież to tylko koń! No dobrze, może… wzbudzał w nim pewien respekt, ale żeby
od razu nazywać to strachem…
-Taaak.
Oczywiście, że nie. Przepraszam – Odpowiedziała mu cicho się śmiejąc. Widocznie
zauważyła, że kiedy podeszli do konia, oczy Shannona zrobiły się nieco większe
niż zazwyczaj. – No to tu cię zostawię. Możesz się z nim zaprzyjaźnić czy coś.
Sophie zaraz powinna być. – Z tymi słowami dziewczyna machnęła swoimi długimi na
całe plecy, niebieskimi lokami i poszła w stronę, z której przyszli. Shannon
stał naprzeciwko wielkiego na 180 centymetrów, czarnego jak smoła konia. Kiedy
spojrzał mu w oczy załapał czemu Jared kiedyś miał takiego hopla na ich punkcie.
Miał niesamowite, duże brązowe oczy z poziomą źrenicą. Można było w nim
zobaczyć wiele detali. Całość podkreślały gęste i długie czarne rzęsy. Pomimo,
że było to zwierzę, to w jego oczach można było wręcz dostrzec inteligencję i
delikatność, którą te zwierzęta miały w sobie pomimo swoich rozmiarów. Tak. To
wszystko w połączeniu wzbudzało respekt i fascynację.
-
Hej bracie. – odezwał się Shannon wyciągając dłoń w stronę czarnego pyska. –
Ładny jesteś powiem ci. – Powiedział lekko się uśmiechając i głaszcząc Chesnut’a
po pysku. – Wiem, że jesteś tylko koniem, ale mam prośbę. Nie zrzuć mnie co?
Mam zakład do wygrania, a jak polecę na glebę, to będzie to raczej ciężkie do
wykonania. Rozumiemy się? – Shannon teraz już z wielkim uśmiechem mówił te
słowa. Wiedział, że to, że rozmawia z koniem jest dość niedorzeczne, ale
spędzając tyle czasu z Jaredem i Tomo przyzwyczaił się już do wszelkiego
rodzaju niedorzeczności. Miał wrażenie, że ten czarny olbrzym naprawdę go
rozumie. Jakby na potwierdzenie tych słów koń machnął głową dwukrotnie do góry
i na dół wydając przy tym odgłos jakby niskiego rżenia. – Mam nadzieję, że to
znaczyło „tak” w końskim… - powiedział cicho Shan.
-
Dzień dobry! – usłyszał z daleka kobiecy głos. Powoli zaczął się odwracać, a
kobieta kontynuowała nie patrząc na niego, więc nie widział jej twarzy.
Sylwetka jednak wydawała się być znajoma… - Przepraszam za lekkie
spóźnienie, ale w ostatniej chwili zadzwoniła do mnie znajoma, z prośbą o pomoc
i tak wyszło. – Kiedy skończyła stanęła
przed nim i wyciągnęła rękę mówiąc: - Mam na imię Sophie, a pan to na pewno… -
nie skończyła jednak, bo podniósłszy głowę zobaczyła twarz Shannona i stanęła
jak zamurowana.
-Kurwa… - wyszeptał tylko Shannon i stojąc nieruchomo
przyglądał się Sophie. Dziewczyna robiła dokładnie to samo. Żadne z nich nie
było w stanie wydusić z siebie choćby słowa. W głowie bruneta echem odbijało
się jedno pytanie „Co ona tu robi?!”.
***
No i mamy już trzeci ;) "Heat of the moment" z dedykacją dla oglądających Supernatural (jeżeli są tu tacy w ogóle) :D Mam nadzieję, że nie ma tragedii... ;P
To życzę miłego czytania, a ja wracam do oglądania Pottera ;)
PS. W dalszym ciągu błagam o komentarze :)
hej:) nawet nie masz pojęcia jak poprawiłaś mi humor, śmiałam się przez cały rozdział. W końcu ofiarą żartów pada Shannon bo zazwyczaj jest to "biedny Jared". I wyszło jaki złośliwy jest Jay. Akcja z kacem Shannona + złośliwy Jared + Heat of the moment = genialne. I z tego jak się skończyło wnioskuję że raczej S. i S. mają z sobą na pieńku :) będzie ciekawie. A tekst " Były stanowczo zbyt dopasowane. Szczególnie w kroku… Podczas trasy przyzwyczaił się raczej do noszenia czego bardziej… ukrywającego zawartość jego bokserek, która – nie ukrywajmy – do najmniejszych nie należy... No ale przecież nie da bratu wygrać tego zakładu przez dziwne spodnie. " mnie rozwalił :D poza tym dobry język masz bo płynnie się czyta. tak więc czekam na więcej! No i oczywiście POMEGRANATE rządzi, "TO JEST PIEPRZONY POMEGRANATE – wydarł się Jared. – ILE KURWA RAZY MAM TO POWTARZAĆ, ŻEBY DOTARŁO?!" hahaha jeszcze się śmieję bo mam wrażenie że to mogłoby się wydarzyć w realu ;)tzn ten teks.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam.
Dziękuję :D Ach jak miło się czyta taki koment... :D Zaraz w samozachwyt popadnę... xd Cieszę się, że komuś się podobało :)
UsuńJeszcze raz thankyouthankyouthankyouthankyouthankyou ;D
mówiłaś, że Mickiewicz to to nie jest pff... głupoty gadasz ;p teraz masz problem, bo będę ci ciągle truć o nowe odcinki ;D
UsuńTakich problemów, to ja bym chciała jak najwięcej! :D
UsuńThank you ;)
Pisz dziewczyno, pisz! A ja będę tylko czytać z wypiekami na twarzy. Ma twojego bloga na oku , więc uważaj ;)
OdpowiedzUsuńOglądasz Spn? Ja kocham ten serial od 4 lat!
OdpowiedzUsuńOglądam, oglądam! W wakacje zaczęłam, obejrzałam wszystko i teraz oglądam nowy sezon! KOCHAM TEN SERIAL! ;D
UsuńPS. Zapraszam do dalszego czytania + komentowania (jeżeli na 3 rozdziale jeszcze żyjesz i nie rzygasz, to resztę chyba też przezyjesz ;) )
Pozdrawiam :D